wtorek, 1 czerwca 2010

BOSTON

To jest brzmienie jakie chciałbym abyście słuchali czytając ten wpis. :)))





Wczoraj byłem na super wypadzie do Bostonu!
Postanowiłem zostawić samochód w Nashua i pojechać tam autobusem. W sumie nie wychodzi drogo, bo kurs w dwie strony kosztował mnie 18$ (normalny bilecik, studencki kosztuje ok 12$). Autobus jechał ok 80minut, ale była to przyjemność, bo był wygodny, klimatyzowany, z internetem bezprzewodowym w cenie i telewizją. Więc ogólnie dość dobra jakość za rozsądną cenę :)


Boston zwiedzałem z Couch-Surferką która już drugi raz okazała się mega pomocna. Avalon pochodzi z Anglii w wieku 5 lat z rodzicami przybyła tutaj. Oprowadzała mnie po Bostonie poznając ze swoimi znajomymi (Fish i Nick).

Gdy tylko wysiadłem z Boston Express uderzyłem po coś do jedzenia. Niestety nie miałem wiele czasu do spotkania, więc wybrałem sztandarowy produkt ameryki - cheeseburger z McDonald's :p Podszedłem do lady i śpiewnym niemieckim akcentem (wszyscy mówią mi, że mam niemiecki akcent) proszę: "two cheeseburgers please"... obok słyszę śmiech:/ wtf? Nie zdążyłem zapłacić i podchodzą do mnie 3 czarnoskóre dziewczyny i pytają się skąd jestem? "z Polski :)" odpowiadam, "oooo soo sweet. :) I love polish people :)" no i tak zaczęliśmy gadać o tym że poznały kiedyś jakiegoś polaka i słowaka i strasznie fajnie im się czas spędziło i generalnie było super. To jest właśnie fajne doświadczenie. Ludzie bardzo dużo tutaj gadają i lubią nawiązywać kontakt. Nie krępują się za bardzo i pytają od razu. Mi się to podoba, bo można poznać maaasę ludzi. Mam też wrażenie, że cały naród jest taki przyjemny i otwarty:)

Pobiegłem na spotkanie z Avalon na dół South Station. Spotkaliśmy się z Fish w jej mieszkaniu (w china town), obejrzeliśmy mapkę i wyruszyliśmy na miasto. To czego doświadczyłem to uczucie przynależności do kręgu mieszczuchów. Miasto jest dla mnie najlepszym miejscem do życia. Tak wiele się dzieje na ulicach, spotyka się bardzo dużo osób, wszędzie można dotrzeć bez samochodu!! (sic!), ewentualnie złapać autobus albo metro (tzw. T). Budynki nie robiły na mnie jakiegoś strasznego wrażenia, bo Warszawa ma kilka wysokich biurowców. Bardziej podobała mi się cegła z jakiej były zrobione i ogólny "amerykański" wygląd. Nie wiem jak to wytłumaczyć ale mają one jakąś cechę wspólną, która sprawia, że budynki są takie typowe.


Pierwsze kroki skierowaliśmy do Boston Common, czyli parku gdzie można sobie odpocząć, wyciągnąć nogi, cieszyć się słońce, przyrodą i mnogością możliwości :)Generalnie każdy próbuje zarabiać na swoje życie tak jak może, więc można spotkać psa grającego na pianinie, dziadka z saksofonem, człowieka z gitarą, ale wszystko to tworzy bardzo miła atmosferę. Szczególnie muzyka która jest zazwyczaj bardzo spokojna i wkomponowana w otoczenie.

Następna rzecz jaka przykuła moją uwagę to pomysłowość. W Warszawie też można spotkać od czasu do czasu jakieś przedstawienia uliczne. Pokazy BreakDance czy inne zabawy, ale pomysłowość jest najważniejsza. Każdy może sobie zobaczyć jak kilku ziomków tańczy na ulicy, ważne jest to aby to było przedstawienie a nie taniec jaki wykonują dla siebie codziennie. Aby  to było dla mnie ciekawe muszę mieć coś więcej niż YouTube... Interakcja jaka panowała w przedstawieniu Break-Dance była niesmowita. Ciężka do opisania, ale tak wyrazista, że wciąż mam to przed oczami. Samego tańca było może z 50% reszta to rozmowa z tłumem, współuczestnictwo ludzi, na prawdę mieli to świetnie dograne. Piałem ze śmiechu, na prawdę coś pięknego. Dałem im nawet 3$, co mi się zupełnie nie zdarza !!! a w sumie zebrali moim zdaniem ok 200-300$!! więc fajnie.


Przechodziliśmy obok wielu fajnych miejsc. Niektóre były zwyczajne niektóre były lepsze od innych. Bardzo ładnie wyglądały małe fontanny tryskajace wodą prosto z chodnika. Nie wiem czy wtedy to jest fontanna czy coś innego, ale fajne było to, że w gorący dzień dzieci bawią się wodą, a dorośli schładzają się. Ot tak.

Naszym następnym punktem był "mike Pastry" który jest bardzo znaną cukierną na East End. Z miarę zbliżania się do cukierni coraz więcej osob miało pudełko ze sławnymi wyrobami od Mike'a :) W środku kolejka była wprost proporcjonalna do tego ile osób minęliśmy po drodze ze słodyczami... Musiałem czekać z Avalon jakieś 10-15 minut zanim dobiliśmy się do lady i zakupiliśmy co chcieliśmy. Obsługiwało w sumie 5-6 sprzedawców a i tak trzeba było długo czekać na swoją kolej. Ja kupiłem sobie to cudo które widzicie na zdjęciu. są to tradycyjne przysmaki włoskie (cannoli) w środku z jakimś nadzieniem, na zewnątrz różnie. moje było bardzo grubym, kruchym ciastem zapiekanym w karmelu :)) mniam :)) zjedliśmy je na pomoście przy Charles River Basin. Zdjęcia chyba wystarczą zamiast słów... było pięknie, ciepło, bez komarów, bez innych syfiastych muszek.


(agrrr zostawiłem sobie pisanie na później, wiedząc, że strona sama robi mi draft z tego, ale niestety połowa posta została utracona. Jak ja tego nie lubię...)















od lewej: Fish, Avalon, Nick, ja
 


3 komentarze:

  1. ale umiesz opisywać, nie mogę się od czytania oderwać,szkoda że tak mało, no drogi panie nie unikniesz mnie w tym Bostonie, ja musze to zobaczyć, zamawiam wizytę w tej cukierni, koniecznie:)
    Psycho-fanka

    OdpowiedzUsuń
  2. cieszę się że Ci się podoba :) a mi się wydaje, że piszę jak pierwszoklasista...:/ :) zapraszam do Bostonu i cukierni :) ja stawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No zajebiście chłopie, zajebiście... ;)

    OdpowiedzUsuń