sobota, 26 czerwca 2010

Spin endorsement

Dzisiaj miałem przyjemność polecieć z Nick'iem. Fajny instruktor. Latał dla wojska a teraz jest instruktorem, ma jakieś 35 lat. Wsiedliśmy do Cessny 172 z 1968 roku z tailnumber N35323 :p (jeszcze raz sorry za pisanie niektórych słów tylko po ang, ale jak piszę szybko to nie chce mi się zastanawiać nad nomenklaturą polską... po prostu piszę tak jak obecnie mam w głowie ). Szybkie bref przed lotem na temat tego co to jest korkociąg (spin) jak rozpoznać wszystkie fazy (1. stall 2. incipient phase 3. full developed phase 4. recovery phase) jak reagować na nie. Naszym planem było dosłownie "wymusić" korkociągi na nie korkociągowej cessnie. Ten samolot potrzebuje sporo pomocy do tego aby wejść w korek.Jak siedziałem w samolocie który jest tak mało skomplikowany w porównaniu z Duchess, czułem, że to będzie wspaniała zabawa i przyjemność z lotu. Dokołowaliśmy do Run-up place, tam zrobiliśmy test silnika. Wszystko działa poprawnie, iskrowniki nie odbiegają od normy. Następnie podkołowaliśmy pod pas. Zgłosiłem, że jesteśmy gotowi do startu. Niestety zapomniałem powiedzieć, że odlatujemy Westbound więc wieża zapytała jeszcze mnie o to. Nie wiem dlaczego ale czasami zapominam o tym, albo jak zbliżam się do lotniska, to zapominam powiedzieć z jaką pogodą przylatuję...

Zaczęliśmy kołować, Vr - rotacja, wzbijamy się dość ładnie do góry, chciałem już powiedzieć "positive rate of climb - gear up" ale ten model akurat miał stałe podwozie :p. Wzbijaliśmy się do 5000ft dość długo, gdy dotarliśmy Nick zgłosił do Boston Approach, że jesteśmy w pobliżu i będziemy robić rózne manewry w okolicy przez jakieś 45 minut. Zaczęliśmy od korkociągów




dość fajna zabawa. Lecisz spokojnie do góry ciągnąć wolant na maxa do siebie, i wymuszasz korkociąg poprzez wciśnięcie na maxa rudder pedal. Wtedy lot jest nieskoordynowany, skrzydła są przeciągnięte i następuje "przewalenie" się samolotu na jeden bok (zazwyczaj na lewo ze względu na P-factor od śmigła), wtedy jedno skrzydło które wędruje górą jest "mniej przeciągnięte" niż to na dole i zyskuje odrobinę siły nośnej, przez co wprowadza samolot w rotację. Wszsytko bardzo ładnie wygląda z kabiny, ładnie wiruje i tworzy swoistą spiralę z ziemi :). W sumie nawet nie ma zbyt dużych przeciążeń, bo manewr ten jest dość łagodny na tym samolocie i powolny, bo prędkość nie jest zbyt wielka do momentu recovery. Samolot praktycznie sam wychodzi z korka, wystarczy pogodzić sie z losem i puścić wszystkie stery, ale to jest charakterystyka Cessny 172 i chyba 152, z resztę lepiej postępować wg ścisłego planu. Throttle, rudder, stick, rudder, recovery. Czyli Throttle to idle, full deflection rudder to oposite site of rotation till stopping it, stick forward to break the stall, and gentle recovery by applying the back pressure on the stick. Dość łatwe i można to zapamietać w mgnieniu oka, ale jak wszystko wiruje i przewraca się, glowa pracuje odrobinę inaczej. Trochę wylatuje poprzez emocje zwiazane z korkiem, dlatego właśnie muszę mieć to szkolenie, aby zachować emocje podczas wykonywania przeciągnieć przez studentów. Można nawet pozwolić im wpaść w korek aby zobaczyli jak to jest, ale trzeba mieć nerwy aby nad wszystkim panować.

Później zrobiliśmy leaf stalls. TO nazwa którą stworzył Nick. Jest to power off stall i polega na tym, że podczas przeciągnięcia bez mocy, zamiast dodać max throttle to oddaje tylko wolant, przez co zyskuje odrobinę prędkości, ale zaraz znów podciąga nos bo boi się zniżać za bardzo i znów przeciąga i tak w kółko. Czasami nawet nie trzeba oddawać wolantu od siebie, wystarczy, że będzie skoordynowany lot i samolot zamiast w korek będzie opuszczał nos i po nabraniu prędkości znów szedł do góry.

X-controll stall to też fajna ale w praktyce przylotniskowej niebezpieczna zabawa. Jest to na maxa nie skoordynowany lot (prawy rudder na maxa, wolant skręcony w lewo i nos do góry) wtedy dość szybko przeciągamy samolot który wpada bezpośrednio w koras. Zazwyczaj dzieje się to na zakręcie base to final czyli na wysokości ok 600-700ft od ziemi :-/ więc dość nisko i nikt nie chce wpaść w korek na tej wysokości.

Lot był na prawdę wyborny i miałem mnóstwo zabawy. Dzisiaj jadę na ostatni lot z Kenem. w Poniedziałek mam próbny ustny z jednym z instruktorów których nie widziałem wcześniej, we wtorek próbny lot aby sprawdzić czy wszystko umiem i umawiamy mnie na examin w Portland, Maine. >>>> WOW lekki stres czuję, ale ponoć jak Ken mówi, że możesz polecieć na exam to znaczy, że zdasz go na 98%. Więc cieszę się, a nie wylatałem więcej z nim niż 13 godzin z 20 które powiedział, że pewnie trzeba będzie wylatać, więc zakładam, że jest dobrze. :)

pzdr

wtorek, 22 czerwca 2010

Pierwsze nauczanie

Dzisiaj taaaaak mi się nie chciało nigdzie lecieć, nie chciało mi się wstać z łóżka, nic mi się nie chciało!!! Nawet Rosina zaspała, więc pewnie coś z ciśnieniem :-/. Nie ma jednak przebacz, latać trzeba będzie nawet w gorszym samopoczuciu, poza tym obiecałem koleżance że przelecę ją samolotem :p Tak więc miałem podwójne zobowiązanie.

Dojechaliśmy na lotnisko, pogoda była dość ładna, kilka chmurek na horyzoncie. Sprawdziłem pogodę (METAR, TAF) dla swojego lotniska i okolicznych. KASH (Nashua) było ok, KBOS (Boston) też ok, KMHT (manchester) miało kilka chmurek na wysokości 3000ft, ale zakładając, że na całej reszcie nic nie ma to może będzie to zwykłe przekłamanie automatycznej stacji obserwacyjnej. Zdarza się coś takiego, jak w momencie badania wysokości chmur nad automatyczną stacją przelatuje jakaś samotna chmurka i daje niewymierne wskazania. Dlatego właśnie dzwoni się na 1-800-WX-BRIEF... tam miła Pani albo Pan interpretują i odczytują wszystkie dane jakie sam mogę odczytać, ale generalnie są po to aby się upewnić, że gdzieś nie popełniłem jakiegoś błędu. Oni powiedzieli, że wszędzie czysto poniżej 12.000ft, więc droga wolna na VFR na zachód od lotniska.

Chloe dostała instrukcje, że to nie będzie miły lot, że nie jest to rodzaj latania jaki doświadczy kiedykolwiek nie szkoląc się, albo nie będąc w prawdziwej sytuacji awaryjnej. Powiedziałem jej kilka razy wcześniej i dzisiaj, że to będzie jak roller-caster, tylko wysokości będą większe :) Na wszystko odpowiadała z entuzjazmem i cieszyła się, więc dałem jej worek na wypadek gdyby musiała zwymiotować, lepiej do specjalnego worka niż na mnie, albo siedzenie :)

Miałem od razu okazję potraktować ją jako kogoś kto nie ma zielonego pojęcia o lataniu (bo nie miała) i wytłumaczyć kilka podstawowych spraw. Generalnie ćwiczenie się w instruowaniu :) Czułem się trochę inaczej niż na samodzielnych lotach z instruktorem, bo wiedziałem, że ktoś jeszcze ocenia to co robię....choć bez wiedzy co powinna oceniać, ale jednak....Najpierw podałem wszystkie instrukcje w jaki sposób ma się zachować jak będzie potrzeba awaryjnie się ulotnić z samolotu, jak odpiąć pasy, gdzie są wyjścia awaryjne i takie tam.

Wzbiliśmy się w powietrze i nie zdążyliśmy dolecieć do wysokości 3000ft i wiedziałem, że  ktoś nawalił... Wysokość do jakiej zamierzałem się wzbijać to 5500ft, ale było z daleka widać, że chmury postanowiły znaleźć się właśnie na tej wysokości, albo odrobinę niżej...Musieliśmy znaleźć przerwę między nimi i wzlecieć ponad nie, na wysokość ok 6500ft. Wystarczyło, że utrzymujemy widoczność ziemi aby pozostać w VFR i aby wszystko było całkowicie legalnie.

Na tej wysokości zacząłem wszystkie swoje manewry, sam czułem, że szło mi wyjątkowo dobrze, tłumaczyłem wszystko jak robić, step by step. Manewry były takie same jak zawsze, ale najtrudniejsze tutaj jest to, że muszę wyprzedzać to co będę robił i ubierać to w dobre słowa, tak aby student zrozumiał i było to dość łatwe do ogarnięcia. Wbrew pozorom trudniej jest powiedzieć coś mega prosto i łatwo gdy się ma dużą wiedzę niż mi się wydawało. Po kilku podstawowych manewrach przyszła kolej na emergency descent... upewniłem się, że pasażerka jeszcze jest ciepła i żyje i po jej potwierdzeniu polecieliśmy w dół z prędkością 140kt (260km/h), wypuszczonym podwoziem, throttles to idle, pitch angle 60 stopni....:) piękny widok, super uczucie G-factor mniejszego niż 1 i ciągłe pracowanie nad przełykaniem śliny aby nie rozsadziło ucha :p... fajnie fajnie fajnie. to jest właśnie emergency descent :)

Gdy wracaliśmy do naszego lotniska, Ken (mój instruktor) powiedział, że on teraz będzie leciał, a ja mam go nauczyć jak lata się w kręgu nad lotniskowym :) WOW. Słowo jakim mogę to określić to OVERWHELMING!!! Ken grał głupiego, ale nie najgłupszego ucznia, robił wiele rzeczy jakich nie spodziewa się człowiek. Słucha dokłądnie tego co mówie, czyli jeśli ja zpomnę o carburetor heat to go nie włączy, więc moja uwaga musiała być podzielona na pilowanie tego czy nie leci za wysoko/nisko, jakie ma ustawienia samolotu, tłumaczenie mu jakie ustawienia powinny być, rozmowa z wieża, i jeszcze raz pilnowanie że wszystko jest w odpowiedniej kolejności.... Dużo tego. W pewnym momencie sam sobie wbiłem nóż w plecy, bo gdy wszystko było ok, ale nas tylko raz bujnęło na prostej (Final) powiedziałem: "pamiętaj aby używać rudder i ailerons" no więc on zaczął na pół mili od lotniska bujać całym samolotem....moja rekacja była spóźniona o jakieś 2 sec, gdzie chciałem jeszcze naprawić sytuację i powiedzieć aby nie tak mocno ich używał, ale decyzja jaką podjąłem było Go-Around. Najgorsze, właśnie w tym szkoleniu jest to, że ja wiem, że Ken wie więcej niż ja, więc powiedziałem "you should go around", na co on" "what?" 0_o....GO_AROUND!!! Tego ode mnie oczekiwał! Krzyknięcia i podjęcia decyzji bez wahania, nawet jeśli trzeba przejęcie sterów.

Następny krąg wyszedł mi za pomocą rąk Kena całkiem dobrze, jedynie po lądowaniu założyłem, że on wie jak używać hamulców.......:D
Dokołowalibyśmy do końca pasa gdyby nie to, że zwrócił mi na to uwagę i w miarę zaczęliśmy hamować...

Nie spodziwałem się takiego wypasionego przeżycia, jest tego dużo, ale instruktarz wnosi lotnictwo na zupełnie inny poziom, to jest niesamowite uczucie! Jest ciężko- myśli się za trzech (ucznia, siebie i ucznia), ale jest zajebiście! Wrażenie jest potężne, jest super extra i nie da się tego do niczego porównać.

Chloe powiedziała, że nie spodziewała się czegoś takiego, że bała się wysokości i wiedziała, że nie ma sie czego złapać na wypadek.......no właśnie na wypadek czego? Przyzwyczaiła się dopiero po 40 minutach lotu :p ale powiedziała, że nigdy czegoś takiego nie doświadczyła i było zajebiście (wicked cool). Mnie to nic nie kosztowało, więc cieszyłem się, że swoim zwykłym dniem nauki mogę dodać komuś adrenaliny...


NIedługo zrobię spin check-ride, x-control stalls i będę gotowy na wyprawę do Portland :) Sam w Twin Engine aircraft lecąc na swój examin :) :)

kolejny dobry lot




Dzisiaj wykonałem lot po dwóch dniach siedzenia na dupie i uczeniu się. To jest coś niesamowitego, ale siedząc na ziemi czuję, że jakoś marnuję się, może jest to jakiś pęd działania, ale gdy latam, gdy ćwiczę, gdy mózg pracuje na 200%, czuję że żyję! Właśnie wylądowałem po 1.4h lotu w którym pokazałem praktycznie wszystko co mogłem pokazać i uważam, że płynie we mnie prąd! To jest takie elektryzujące uczucie, że mam mega dużo energii, pomimo zmęczenia jestem na fali. Coś pięknego, do tego jeszcze włączyć sobie utworek który rozwala Twoje resztki ewentualnego złego samopoczucia.

Generalnie wyszło tak, że mam przed sobą może jeszcze z jeden do dwóch lotów i examin :D to jest dopiero uczucie... już niedługo moja wyprawa po licencje zakończy się pierwszą pracą.!! W końcu będę miał zwrot kosztów, w końcu nie będę musiał wydawać kasy na bycie current, w końcu będę mógł latać codziennie, czuć jak sie lata samolotem na maxa, a nie tylko mieć takie uczucie raz jak się jest na szczycie swojego treningu... zajebiście!!!

niedziela, 20 czerwca 2010

East Coast.

Przedwczoraj było tak gorąco, że postanowiłem po szkole pojechać od razu nad morze. Plusem New Hampshire jest to, że w zasięgu godziny jest morze, góry, lasy, jeziora, czyli taka mała Polska :D Wysłałem zaproszenia do każdej znanej mi osoby w USA czy chce ze mną pojechać. Większość miała coś do roboty, albo już gdzieś pojechali, na szczęście Chloe miała trochę czasu i pojechała ze mną. Nie dość że bez niej o wiele dłużej jechałbym samochodem, bo nie znam dokładnie miejsca gdzie najlepiej jest uderzyć, to jeszcze było wesoło. Jazda generalnie bardzo przyjemna, tutaj sporadycznie jest droga której w Polsce nie można byłoby nazwać autostradą. Cały czas dwu lub trzy pasmowa ulica, generalnie wygoda i prędkość, jednak nie wyobrażam sobie zgubić się. To jest to co w Polsce, że zawrócisz na następnym skrzyżowaniu albo skręcisz w następną uliczkę. Raz jechałem do jakiegoś sklepu i przegapiłem wyjazd z autostrady, następne miejsce gdzie mogłem zawrócić, było jakieś 6km dalej w innym stanie :p .

Samo wybrzeże takie średniawe. Nie ma wydm, trzeba płacić za parking (1$ za 40min) ulica przy plaży, zimna woda, za słona woda, bo to ocean a nie morze (przynajmniej tak mi się wydaje, że to jest powodem solniczki zamiast normalnej morskiej wody). Nie zmienia to faktu, że przyjemnie byłoby mieszkać sobie nad wodą. Przechodząc plażą zauważyłem, że było tam kilka domków położonych dosłownie 10m od wody, na prawdę sympatycznie.

Niewiele się tam opaliłem, bo była to godzina ok 17 więc słońce już raczej nie opalało. Natomiast przysmażyłem się wczoraj.... Nauka podczas opalania to najlepszy sposób na naukę i opalanie :) 90 minut w słońcu i głowa zamiast białej jest czerwona :p

Generalnie fajnie, bo poznaję tutaj dużo osób. Pozwala to jakoś radzić sobie z samotnością, można z kimś pogadać. W Kansas miałem może ze 3 osoby z którymi mogłem rozmawiać, tutaj poznaję co chwila kogoś ciekawego. Najlepsze jest to, że wszyscy tutaj są zaskoczeni, że przyleciałem do takiego miejsca jak Nashua. Więc nie muszę nic robić i tylko dlatego, bo jestem obcokrajowcem już mam +100 punktów do lubienia mnie i konwersacji. Ponoć tutaj jest tak, że jak w pubie rozmawia się z jakaś dziewczyną i podejdzie jej chłopak i dowie się, że jesteś Europejczykiem, to od razu wjeżdża mu to na psychikę i dopytuje się dziewczyny co w takim razie lepszego ma ten Europejczyk a czego nie ma on :D hahahaha. tak mi powiedział Szymon, który urodził się w Polsce, mieszkał 6 pierwszych lat i z rodziną przeprowadził się do NYC. Ponoć ma lekki akcent i miejscowi potrafią to wychwycić i też wiedzą, że nie urodził się tutaj. To jest na prawdę Ciekawe.!

Jednak generalnie muszę powiedzieć, że Polska stoi dość wysoko na skali dbania o sobie i rozwój osobisty. Miejsce gdzie mieszkam ponoć jest dość zacofane, ludzie nie dbają o to czy ich dzieci chodzą do szkoły, czy czytają książki, czy mają podstawową wiedzę o świecie. Myślę, że przekonanie o omnipotencji amrykanów zabija ich samych. I to nie jest tylko moje zdanie, ale są to słowa które słyszę od innych miejscowych o nich samych,,,,

wtorek, 15 czerwca 2010

Powietrze

Powietrze tutaj pachnie trochę inaczej niż w Polsce. Wczoraj wychodząc z siłowni nie mogłem się nacieszyć tym specyficznym zapachem, toczyłem się samochodem najwolniej jak mogłem, otwarte okna i zapach. Niebo wyglądało imponująco. Wysoko było granatowe, a pomiędzy ziemią a złowieszczą chmurą był błękit bez chmurki. Wszystko w sumie złożyło się na na prawdę przepiękny widok. 

Dzisiaj jadę na lotnisko polatać (w końcu!!) Piękna pogoda dzisiaj do nas zawitała, zero chmur, więc można się wbić wysoko, zrobić Vmc, emergency descent i takie tam. Mam nadzieję, że będzie fajnie. Jest na razie chłodno, więc się nie ugotuję w samolocie. Na szczęście wszystkie manewry już mam opanowane i siedzą mi w głowie, więc teraz tylko doskonalenie tego i uczenie innych. Dzisiaj w ogóle chyba będzie tak, że Ken będzie latał a ja będę mu mówił jak wykonywać to wszystko, może nawet będzie grał głupiego studenta :D To musi być fajna zabawa. Nie mogę się doczekać :) bo latanie w koło komina, albo jak się wszystko zna, nie jest takie zabawne. Najlepsze jest to, gdzie musisz wciaż uważać, aby ktoś Cię nie zabił :) Takie nastawienie muszę mieć non stop, bo przecież głupi student może mnie zabić. 

Ostatnio Ken zapytał mnie co zrobiłbym jakbym miał ucznia, który jest bardzo silny, waży 120kg żywych mięśni i podczas startu zamiast lekko pociągnąć za wolant, daje na maxa do siebie i z całych sił trzyma bo jest w szoku. Samolot (ze mną na pokładzie) podnosi nos mocno do góry w oczekiwaniu na przeciągnięcie, czyli utratę siły nośnej i zwaleniu się jak kamień na pas pod nami czyniąc znaczne szkody na moim zdrowiu.... "Proste, krzyczę, że przejmuje samolot i zbijam jego ręce z wolantu"....Ken: "eeee....on waży 120kg i ma biceps jak Twoje udo" Ja:"eeee....yyyyy" Ken:"zginąłeś" :/. Ken:" więc ja zawsze mówie nowym uczniom, że mam na to 2 sposoby. Jeden to ten długopis (wyjmuje długopis z kieszeni) a drugi to ręka" Student:"jak działa długopis?" Ken: "bardzo prosto. Jak nie chcesz puścić wolantu, ja z całej siły wbijam Ci długopis w udo. Ty krzyczysz, łapiesz się za nogę i puszczasz wolant. Przeżywamy z jedną dziurą w noce, na szczęście nie mojej." Student: "super...a jak działa ręka?" Ken: "zasłaniam Ci ręką oczy :) wtedy raczej będziesz chciał mi ją zdjąć" :))

Mi się bardziej podoba długopis, bo bardziej opisowy, ale dla każego coś dobrego :) 

Ok spadam, bo o 9 rano mam lot, a już jest 8 :)

niedziela, 13 czerwca 2010

Jestem Miesczuchem...

I się tego nie wstydzę! Dzisiaj miałem dość powolny dzień. Znów siedziałem w domu i odpoczywałem po tygodniu nauki i latania. W sumie można powiedzieć, że odpoczywałem przed południem a później uczyłem się, bo co innego można robić w takim miejscu jak Merrimack? Jest fajnie, ale to tak jak Łomianki koło Warszawy. Jest tam ładnie, jest spokojnie (jak nie biją akurat) ale nie można sobie ot tak pójść do pubu, klubu, parku czy gdzie indziej. Tutaj nie można przejść się na spacer, bo tak na prawdę nie ma gdzie, bo autostrada z jednej strony i z drugiej. To jest właśnie to co lubię w Warszawie, że w każdym momencie coś można zrobić ze sobą. Jest bardzo dużo znajomych których można odwiedzić, albo oni mogą Ciebie odwiedzić. Miasto żyje, przedmieścia "odpoczywają". Dlatego wiem, że będę starał się znaleźć mieszkanie gdzieś w Bostonie, jak będę tutaj mieszkał na stałe, bo nie da się inaczej. Po prostu się nie da :)

OStatnio latałem wczoraj. Miałem powtórkę ze power-on stall power-off stall, miałem Vmc Demo...i co mnie zdziwiło. Jak robiłem Vmc demo w Kansas to Mr. Herb nauczał tak, że mam za każdym razem symulować najgrosze warunki. Czyli windmilling prop, critical engine inoperative, full power on operative engine, CG aft, take-off configuration for flaps and landing gear (sorry że po ang ale łatwiej mi się pisze tak, bo tak się tego uczyłem, a tłumaczenie na polski może być trochę niepoprawne w moim wykonaniu :p ). Natomiast tutaj, Vmc demo jest tak proste, że prostsze być nie może. Po prostu wytracam prędkość do 85kt wcześniej ustawiając 13"MP, redukuje MP jednego silnika do ok 8" drugiemu dajemy full throttle (wcześniej props ustawione na full) i utrzymujemy directional controll wciaż wytracając prędkość mniej więcej 1kt/sec. Dość łatwe i nie sprawia problemów. trzeba pamiętać, o tym aby podnieść "martwy silnik" ("rise the dead") i trzymac środek kuleczki ze slip-indicator (albo inaczej to się nazywa inclinometer) w połowie wychylenia w kierunku działającego silnika. Gdy tylko poczuje się oznakę utraty kontroli nad samolotem, stall horn, buffet - zdejmujemy throttle z działającego silnika, pochylamy dziób samolotu do przodu aby uzyskać prędkość 85kt, wcześniej dodająć znów pełną moc na działającym silniki. To jest najgorszy moment, bo w bardzo krótkim czasie występują duże zmiany w siłach działajacych na samolot, co skutkuje bujaniem się samolotu, które trzeba opanować. Samolot powinien być stabilny i nie chodzić z jednej strony na drugą.

hmmm.... ciekaw jestem jak będzie wyglądał examin. Ponoć jest to najtrudniejszy exam ze wszystkich, bo wymaga dużej precyzji i dobrej znajomości aerodynamiki samolotu na którym lecę. Na szczęście BE76 to bardzo przyjemny samolot w kontroli. Nawet jak brakuje mu silnika :D

Tak na marginesie... czy to nie jest ironia, że płacę za latanie samolotem dwu silnikowym, a latam około połowy czasu na jednym silniku...0_o powinienem dostać jakiś zwrot kasy... :)

wtorek, 8 czerwca 2010

Ostra jazda



Dzisiaj znów latałem, generalnie muszę wspinać się na wyższe poziomy umiejętności i do tego jeszcze tłumaczyć w jaki sposób ma to wykonać uczeń. Nie wiem dlaczego ale dzisiaj miałem jakieś kiepskie wyniki w "Stall to Land" oraz "stall to Departure", czyli inaczej Power-off stall i Power-on stall...Nie wiem dlaczego tak to wyszło, ale tak było, więc dzisiaj miałem "chair flying". Usiadłem sobie na wygodnym krześle, przeczytałem wszystkie procedury i zacząłem w wyobraźni lecieć. Power off stall: sprawdzam wszystkie czerwone (check all reds), Fuel On, Cowl Flaps Open, Carb heater On, Mixtures Rich, Aux pumps on, reduce power to 15" MP, when airspeed drops below 140kt drop the gear down, check 3 greens and one in the mirror (sprawdzam czy przednie koło jest widoczne w lusterku przczepionym do silnika), airspeed below 110kt, full flaps, airspeed @ 85kt, apply full props, than wait to reach speed of 71 kts, throttle to idle and wait for stall horn and buffetting.... no i tak to właśnie wygląda. Latanie na krześle sprawia, że trzeba zapamiętać wszystko i z zamkniętymi oczami odtworzyć to. Jest to łatwiejsze niż w samolocie, bo nie trzeba pilnować wysokości, kierunku, ruchu samolotów itd.

 Pozytywnie za to wyszło mi ground reference maneuvers czyli S-turns oraz turns around the reference point. Na PPLce w polsce nie miałem czegoś takiego, więc robiłem to po raz pierwszy, ale na tyle dobrze to zrobiłem, że nie będę musiał tego już powtarzać, generalnie jest to prostsza wersja holdingu, bo odnoszę się do czegoś na ziemii, a nie tlyko instrumentów.

Ogólnie nie mam na nic czasu, ten wpis jest dla mnie tak chaotycznie napisany, bo ledwo widzę na oczy :P praktycznie nie mam czasu na swoje sprawy. Jutro dzień wyglądać będzie tak samo: o 9 mam lot, do 11, po locie omówienie co było ok co do poprawienia, w przerwie nauka do ground schoola o 13, bo muszę "nauczyć" mojego instruktora wszystkiego o co mnie zapyta, później ok 15 wracam do Hotelu, trening, obiad. Wracam ok 18-19 i zaczynam się znów uczyć i powtarzać wszystko na dzień następny. Czyli trochę latania na krześle, trochę teorii której muszę nauczyć swojego instruktora....no i jeszcze przydałoby się obejrzeć finały NBA, napisać bloga, pogadać na skypie z Polską.... no i doba ma za mało godzin....

sobota, 5 czerwca 2010

BeechCraft Duchess 76



Dzisiaj się udało!

Przyjechałem na 9 rano do szkoły, aby przygotować się do lotu. Pogoda była na pograniczu tego co mieliśmy robić. Naszym planem było ogólne zapoznanie się z samolotem BeechCraft Duchess 76, na którym miałem lecieć. Jest to dwusilnikowy samolot z przeciwnie obracającymi się śmigłami o średnicy 76" z mocą 180KM w każdym silniku. Piszę to dlatego, bo poprzedniego dnia miałem dokładny obchód tego samolotu i jako instruktor wiem, że muszę wiedzieć prawie wszystko na temat tego samolotu. Zaczynając od marki śmigieł i ich średnicy poprzez ciśnienie w oponach kończąc na wymiarach samego samolotu. Wiedza, bardzo fajna i z chęcią się tego wszystko nauczę.

W powietrzu było ok 77F czyli jakieś 25C, a była dopiero godzina 9 rano. było też dosyć wilgotno, więc moja koszulka wiedziała, że będzie służyła za ręcznik...Obchód przed lotem zajął mi ok 20 minut, bo chciałem wszystko dokładnie sprawdzić, przypomnieć sobie wszystkie sprawy związane z techniką, wymiarami i takie tam. Najbardziej wkurzające w obchodzie jest to, że sprawdzenie paliwa jest słabo wymyślone, bo naciska się na śrubkę i paliwo powinno wpadać do naczynia jakie trzymam w ręku, natomiat tutaj ono ochoczo rozpryskuje się na wszystkie strony zalewając cały nadgarstek przy okazji. Oczywiście ponad połowa wpada do naczynia, ale fakt jest taki, że ręka po dwóch takich zabiegach wygląda jakby postarzała się o 100 lat, bo paliwo nie jest balsamem nawilżającym...Muszę coś wymyślić, bo uschnę do czasu skończenia kursu....

Oczywiście po tak długiej przerwie zawsze zastanawiam się jak będzie wyglądało moje latanie, komunikacja i ogóle poczucie w samolocie. Na szczęście komunikacja z wieża jest na prawdę łatwa, nie sprawia problemu. W sumie to różnica między klasą powietrzną E, w której latałem w Kansas różni się tylko tym, że tutaj odpowiadają na to co mówię. W Kansas i tak mówiłem gdzie jestem i co robię, ale nikt mi nie odpowiadał, tutaj jestem po prostu zabezpieczony przed przypadkową kolizją z jakimś innym użytkownikiem tej przestrzeni.

Latanie samolotem jest dość łatwe jak ma się na wszystko czas. Na początku check-lista pozwala wszystko uporządkować i poustawiać tak aby być gotowym do startu. Jeśli kciukiem śledzi się każdy punkt listy to trudno coś pominąć, można się pomylić, ale nie zgubić, tak więc to jest to co zawsze powinno zrobione przed startem...check-lista!

Gdy byłem gotowy, wykołowaliśmy w małym pośpiechu na pas i wystartowaliśmy bez zatrzymania, bo za niedaleko za nami na "Base" był już jakiś dwuslinikowy Piper. (dla tych którzy nie wiedząc to to Base, to jest ten przedostatni kawałek kręgu nad lotniskowego, czyli Traffic Pattern). Ten obrazek trochę dziwnie jest narysowany, ale ważne jest to, że samolot narysowany na nim leci do "góry" czy można powiedzieć, że już oderwał się od pasa a zaczynał swój rozbieg na początku pasa 24....)

Polecieliśmy Westbound, aby poćwiczyć sobie wszystkie przeciągnięcia (stalls), slow flights, głębokie zakręty (steep turns). Zazwyczaj było tak, że Ken musiał powiedzieć mi raz jak to zrobić, bo już nie pamiętałem, ale za drugim razem szło mi o wiele lepiej. Moim problemem w samolocie było to, że nie pamiętałem tego wszystkiego. Dlatego mam teraz dwa dni na zapamiętanie wszystkich ustawień i konfiguracji, bo w końcu o to się rozchodzi w takim czymś. Sama koordynacja nie jest dla mnie problemem w lataniu, samo kontrolowanie samolotu. Ja po prostu za dużo czasu poświęcam na zastanowienie się czy teraz powiniem wrzucić mniej gazu (Manifold Pressure) czy może trochę więcej i podwozie wyrzucić, czy jeszcze coś innego. Wiem, że jak to się stanie dla mnie automatyczne to nie będzie większego problemu, bo jednocześnie z tym zacznę jeszcze bardziej panować nad samym samolotem i będę mógł tłumaczyć to Kenowi... Takie mam zadanie, nie dość że wykonać to, to jeszcze muszę go nauczyć, a on ma za zadanie grać najgłupszego ucznia jakiego przyszło mu spotkać w życiu, abym potrafił wytłumaczyć nawet najgłupszemu tłukowi który ma za dużo pieniędzy i nie dać się zabić przy tym wszystkim. Takie ogólnie trzeba mieć do tego podejście, czyli ten któego szkolę chce mnie po prostu zabić. Nigdy nie ufaj uczniowi! On po prostu czyha na Twoje cenne życie i nie obchodzi go, że zabije też siebie....oni chcą zabić przede wszystkim MNIE. :D

Taką postawę trzeba przyjąć i to zaoszczędzi wielu stresujących sytuacji, ale muszę do tego czasu opanować umiejętność czytania zachowań studentów. Wiedzieć, czy oni teraz mnie zabiją czy dopiero za chwilkę, trzeba być na to przygotowanym. Wiem, że Ken jest mega dobrym istruktorem. Na razie miałem z nim ok 3h lotu, więc nie chcę mówić czy jest super dobyr czy nie, czy potrafi przekazywać wiedzę, bo zobaczymy jak będzie reagował na niektóre moje błędy. Wiem, że Herb (instruktor z Kansas) nie był zbyt cierpliwy i pomimo, że nauczył mnie wiele, to i tak uważam, że jest dobrym lotnikiem, ale niezbyt dobrym instruktorem....Plusem kansas jest też to, że tam jest taniej.... no ale jednocześnie muszę przyznać, że tam można się zanudzic na śmierć. Nie ma tam nic, a wczoraj leciałem w pobliżu gór, pod sobą miałem lasy, jeziora a 45 minut na wschód miałem morze :) tak więc dość przyjemnie nawet popatrzeć na to z góry w odróżnieniu od pól kukurydzy u kukurydzy w Kasnas.

Dzisiaj się uczę. Mam ok 7 książek, które przydałoby się poznać w całości. Na szczęście jest to uzupełnienie wiedzy, więc nie muszę się martwić, że wszystko to jest dla mnie nowość. Muszę wyciągnąć tylko to czego nie znam.

pzdr :)

wtorek, 1 czerwca 2010

BOSTON

To jest brzmienie jakie chciałbym abyście słuchali czytając ten wpis. :)))





Wczoraj byłem na super wypadzie do Bostonu!
Postanowiłem zostawić samochód w Nashua i pojechać tam autobusem. W sumie nie wychodzi drogo, bo kurs w dwie strony kosztował mnie 18$ (normalny bilecik, studencki kosztuje ok 12$). Autobus jechał ok 80minut, ale była to przyjemność, bo był wygodny, klimatyzowany, z internetem bezprzewodowym w cenie i telewizją. Więc ogólnie dość dobra jakość za rozsądną cenę :)


Boston zwiedzałem z Couch-Surferką która już drugi raz okazała się mega pomocna. Avalon pochodzi z Anglii w wieku 5 lat z rodzicami przybyła tutaj. Oprowadzała mnie po Bostonie poznając ze swoimi znajomymi (Fish i Nick).

Gdy tylko wysiadłem z Boston Express uderzyłem po coś do jedzenia. Niestety nie miałem wiele czasu do spotkania, więc wybrałem sztandarowy produkt ameryki - cheeseburger z McDonald's :p Podszedłem do lady i śpiewnym niemieckim akcentem (wszyscy mówią mi, że mam niemiecki akcent) proszę: "two cheeseburgers please"... obok słyszę śmiech:/ wtf? Nie zdążyłem zapłacić i podchodzą do mnie 3 czarnoskóre dziewczyny i pytają się skąd jestem? "z Polski :)" odpowiadam, "oooo soo sweet. :) I love polish people :)" no i tak zaczęliśmy gadać o tym że poznały kiedyś jakiegoś polaka i słowaka i strasznie fajnie im się czas spędziło i generalnie było super. To jest właśnie fajne doświadczenie. Ludzie bardzo dużo tutaj gadają i lubią nawiązywać kontakt. Nie krępują się za bardzo i pytają od razu. Mi się to podoba, bo można poznać maaasę ludzi. Mam też wrażenie, że cały naród jest taki przyjemny i otwarty:)

Pobiegłem na spotkanie z Avalon na dół South Station. Spotkaliśmy się z Fish w jej mieszkaniu (w china town), obejrzeliśmy mapkę i wyruszyliśmy na miasto. To czego doświadczyłem to uczucie przynależności do kręgu mieszczuchów. Miasto jest dla mnie najlepszym miejscem do życia. Tak wiele się dzieje na ulicach, spotyka się bardzo dużo osób, wszędzie można dotrzeć bez samochodu!! (sic!), ewentualnie złapać autobus albo metro (tzw. T). Budynki nie robiły na mnie jakiegoś strasznego wrażenia, bo Warszawa ma kilka wysokich biurowców. Bardziej podobała mi się cegła z jakiej były zrobione i ogólny "amerykański" wygląd. Nie wiem jak to wytłumaczyć ale mają one jakąś cechę wspólną, która sprawia, że budynki są takie typowe.


Pierwsze kroki skierowaliśmy do Boston Common, czyli parku gdzie można sobie odpocząć, wyciągnąć nogi, cieszyć się słońce, przyrodą i mnogością możliwości :)Generalnie każdy próbuje zarabiać na swoje życie tak jak może, więc można spotkać psa grającego na pianinie, dziadka z saksofonem, człowieka z gitarą, ale wszystko to tworzy bardzo miła atmosferę. Szczególnie muzyka która jest zazwyczaj bardzo spokojna i wkomponowana w otoczenie.

Następna rzecz jaka przykuła moją uwagę to pomysłowość. W Warszawie też można spotkać od czasu do czasu jakieś przedstawienia uliczne. Pokazy BreakDance czy inne zabawy, ale pomysłowość jest najważniejsza. Każdy może sobie zobaczyć jak kilku ziomków tańczy na ulicy, ważne jest to aby to było przedstawienie a nie taniec jaki wykonują dla siebie codziennie. Aby  to było dla mnie ciekawe muszę mieć coś więcej niż YouTube... Interakcja jaka panowała w przedstawieniu Break-Dance była niesmowita. Ciężka do opisania, ale tak wyrazista, że wciąż mam to przed oczami. Samego tańca było może z 50% reszta to rozmowa z tłumem, współuczestnictwo ludzi, na prawdę mieli to świetnie dograne. Piałem ze śmiechu, na prawdę coś pięknego. Dałem im nawet 3$, co mi się zupełnie nie zdarza !!! a w sumie zebrali moim zdaniem ok 200-300$!! więc fajnie.


Przechodziliśmy obok wielu fajnych miejsc. Niektóre były zwyczajne niektóre były lepsze od innych. Bardzo ładnie wyglądały małe fontanny tryskajace wodą prosto z chodnika. Nie wiem czy wtedy to jest fontanna czy coś innego, ale fajne było to, że w gorący dzień dzieci bawią się wodą, a dorośli schładzają się. Ot tak.

Naszym następnym punktem był "mike Pastry" który jest bardzo znaną cukierną na East End. Z miarę zbliżania się do cukierni coraz więcej osob miało pudełko ze sławnymi wyrobami od Mike'a :) W środku kolejka była wprost proporcjonalna do tego ile osób minęliśmy po drodze ze słodyczami... Musiałem czekać z Avalon jakieś 10-15 minut zanim dobiliśmy się do lady i zakupiliśmy co chcieliśmy. Obsługiwało w sumie 5-6 sprzedawców a i tak trzeba było długo czekać na swoją kolej. Ja kupiłem sobie to cudo które widzicie na zdjęciu. są to tradycyjne przysmaki włoskie (cannoli) w środku z jakimś nadzieniem, na zewnątrz różnie. moje było bardzo grubym, kruchym ciastem zapiekanym w karmelu :)) mniam :)) zjedliśmy je na pomoście przy Charles River Basin. Zdjęcia chyba wystarczą zamiast słów... było pięknie, ciepło, bez komarów, bez innych syfiastych muszek.


(agrrr zostawiłem sobie pisanie na później, wiedząc, że strona sama robi mi draft z tego, ale niestety połowa posta została utracona. Jak ja tego nie lubię...)















od lewej: Fish, Avalon, Nick, ja